Zakończenie roku szkolnego

RECENZJA MUSICALU - "Jesus Christ Superstar" Andrzej Kotylak 3a ( 2015/2016)

   Jesus Christ Superstar Live Arena Tour 2012

Jestem w dużym kłopocie, próbując pisać o tym, skądinąd bardzo popularnym musicalu, czy, jak wolą niektórzy, rock-operze. Z prostego powodu, nie lubię go, drażni mnie i irytuje, a już wersja z 2012 roku – podobno będąca powrotem do korzeni, do pierwotnej wersji z przełomu lat 1969 i 1970 – szczególnie.

To nie to, że mam coś do musicali w ogóle, wyrażenie ładunku emocjonalnego i treści opowiadania poprzez połączenie muzyki, piosenek, dialogów i tańca jest dla mnie w porządku, są naprawdę dobre musicale, które bardzo lubię oglądać i słuchać, na przykład ponadczasowe "My Fair Lady", czy "West Side Story" lub "Chicago". Choć to taka XX-wieczna,  nieco odarta z atrybutów Wielkiej Sztuki, strawniejsza dla masowego odbiorcy wersja najszlachetniejszej z wszelkich muzycznych form teatralnych – opery, to jednak potrafi nie tylko bawić, ale i zwyczajnie wzruszyć. To wcale, moim zdaniem, nie przypadek, że coraz większą popularność zdobywają w Europie, i zresztą na całym świecie, tak bardzo pozornie hinduskie muzyczne filmy rodem z Bollywood, bo najprostszymi środkami wyrazu, mimiką, gestem, skrajnie przerysowaną grą aktorską, tańcem i śpiewem opowiadają o najbardziej uniwersalnych wartościach, wspólnych dla ludzi wszystkich, może tylko poza islamem, cywilizacji i kultur: o miłości, rodzinie, przyjaźni i szacunku dla tradycji. Potrafią zapaść w serce, bo niczego nie próbują udawać.
Sam oglądałem po kilka razy "Czasem słońce, czasem deszcz" i wcale się tego nie wstydzę. Jednak pewne tematy i sprawy po prostu do formy musicalu nie przystają, ponieważ ona je trywializuje, spłyca i przeinacza, zamieniając sacrum w najtańszą, w pełnym  słowa tego znaczeniu, jarmarczną rozrywkę dla ubogich. Zupełnie nie widzę powodu, dlaczego i po co prostacko upraszczać treść i zawartość Nowego Testamentu, upychając najważniejsze dni życia Jezusa Chrystusa
do dwudziestu paru songów, przykrojonych na dwa akty i wypełnionych  pokrętną filozofią autora libretta,  Tima Rice'a, skądinąd posiadacza brytyjskiego szlacheckiego tytułu, co jednak w obecnych czasach niestety o niczym już nie świadczy i nie chroni bynajmniej przed głupotą lub złą wolą. Trzeba bowiem pamiętać, kiedy "Jesus Christ Superstar" powstał – w samym środku epoki hippisów, generacji dzieci-kwiatów, młodych, rozpuszczonych i znudzonych wygodnym życiem leni i hipokrytów, którzy za ciężko wypracowane pieniądze swoich rodziców objeżdżali kraje zachodniej Europy i Stany Zjednoczone wymalowanymi we wszystkie kolory tęczy kempingowymi samochodami, zajmując się paleniem trawki, eksperymentami z LSD, wolną miłością bez zobowiązań, ucieczką przed poborem do wojska i w rzadkich chwilach przytomności krytykowaniem  wszystkiego, co kojarzyło im się z rodziną, pracą, obowiązkiem,  tradycją i oczywiście z Kościołem. Tak jak żyli, tak i wychowali swoje dzieci – pokolenie bezmózgich, lewackich polityków, którym zawdzięczamy obecnie zalewającą nasz świat inwazję muzułmańskich "uchodźców" i to, że Unia Europejska stoi na krawędzi rozpadu.  Już sam tytuł musicalu oddaje mentalność jego twórców –  Jezus Chrystus Supergwiazdą – co to ma być? Kościół to nie jest NBA ani studio nagraniowe, postrzegając go w tych kategoriach, godzimy się na jego zamianę w miejsce do odprawiania pogańskich, murzyńskich obrzędów z chóralnymi przyśpiewkami, wymachiwaniem rękami i idiotycznymi tańcami między rzędami ławek albo, co gorsza, przed ołtarzem. Spoufalić się jest zawsze bardzo łatwo, tylko skąd potem wziąć tę, choćby odrobinę, szacunku, by Syn Boży mógł dalej pozostać Synem Bożym, a nie jedynie zagubionym, niepanującym nad rosnącym tłumem zwolenników, niepewnym siebie i swej natury, przypadkowym w gruncie rzeczy człowiekiem. Tak właśnie przedstawić Go próbują w swojej rock-operze Tim Rice, autor słów i Andrew Lloyd Webber, autor muzyki, i robią to w bardzo perfidny sposób, właśnie poprzez nośną muzykę, łatwo wpadające w ucho słowa i sugestywną,  aktorską interpretację ról Jezusa  Chrystusa, Marii Magdaleny, wreszcie – to znów bardzo typowe – Judasza Iskarioty. No to po kolei – najpierw Jezus Chrystus. Gdybyśmy po raz pierwszy, jako ludzie innej kultury, zetknęli się z chrześcijaństwem akurat na przykładzie "Jesus Christ Superstar", to zupełnie, ale to zupełnie nie zrozumielibyśmy, skąd wzięła się chrześcijańska wiara i przekonanie, iż ten bardzo  niepewny siebie człowiek, z silnym instynktem samobójczym i irytującym doprawdy fatalizmem, prowadzącym go na niechybną śmierć, ma w ogóle jakieś podstawy, by sądzić, że jest Synem Bożym. Przesadzam? No może i przesadzam trochę, ale wyczuwam w przedstawieniu postaci Jezusa fałszywy ton, tak łatwo potem podejmowany przez pisarzy w rodzaju Dana Browna, autora "Kodu Leonarda da Vinci" i wszystkich liberalnych "chrześcijan", którzy owszem, są jak najbardziej ludźmi wierzącymi, o ile tylko odrzucić stare przesądy, zbyt dosłownie mówiące o piekle, boskości Jezusa Chrystusa i Zmartwychwstaniu – którego w tym musicalu już nie ma i nic nie sugeruje, by miało nastąpić, musical kończy się przecież do bólu logicznie na ukrzyżowaniu. Ono nie było jednak końcem, ani pointą, ono było wstępem i dopiero początkiem. Czy tak trudno to zauważyć? I nie o to mi chodzi, by być, jak to się mówi, bardziej papieski od papieża – bo nie jestem, po prostu mi się to nie podoba, że tak łatwo wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego, zupełnie ignorując fakt, że przecież może powstać na temat życia i ostatnich godzin  Chrystusa dzieło powalające na kolana, jeśli chodzi o siłę wyrazu, ale całkowicie jednocześnie, w najdrobniejszych szczegółach zgodne z tradycją i Pismem Św. Jest to możliwe, niczego nie trzeba przeinaczać. Mam na myśli oczywiście fenomenalny film "Pasja" Mela Gibsona z 2004 roku.
Po drugie Maria Magdalena, znów ta nadinterpretacja, przyjmowana za oczywistą, sugerowanie fizycznego pociągu do siebie dwojga ludzi, szczególnie ze strony Marii Magdaleny naturalnie, lecz skoro tak........daj złodziejowi palec, to za rękę chwyci, potem prosta już droga znów
do bełkotu o potomkach Jezusa i Marii Magdaleny żyjących na południu Francji lub gdziekolwiek by to nie było. To nie nasza sprawa próbować prześwietlać uczucia i myśli Jezusa Chrystusa, a potem z wyrozumieniem kiwać głową, bo to nie nasz sąsiad, ani znajomy ze szkoły, tylko Syn Boży. Nic nam do tego i naruszanie tego wydaje mi się zupełnie niepotrzebne. Owszem, postać Marii Magdaleny to dobry powód do powstania kilku naprawdę pięknych muzycznie piosenek, takich jak "Everything's Allright", jest ich w tym musicalu więcej i tego mu odmówić nie można. Choć może niekoniecznie w wykonaniu emerytowanej Spicetki, Melanie C, to akurat jest kompletne nieporozumienie i jej chropowaty, matowy głos niweczy większość efektu. O ile jednak obsadzenie Melanie C w roli Marii Magdaleny, to podlegający oczywiście dyskusji błąd reżyserski lub producencki, to Tim Minchin jako Judasz wygląda już na świadomą złą wolę. Ten trzeciorzędny australijski komik i performer próbuje swój żałosny artystycznie wizerunek, ukształtowany w kabaretowych występach, zupełnie serio przenieść do musicalu, na scenie którego miota się ze swoimi rozczochranymi włosami i makijażem transwestyty bez sensu, a i wokalnie nie jest, najdelikatniej to ujmując, przesadnie przekonujący. Czy piszę o tym zbyt ostro? Znów może trochę, ale naprawdę nie podoba mi się i już, a to mają być, zdaje się, moje luźne refleksje. Wizerunek artystyczny jest naturalnie sprawą subiektywną i każdy ma prawo się ze mną nie zgodzić.
Co innego interpretacja postaci Judasza – postaci historycznej.  Ponownie – co to ma być, a raczej kto to ma być? Rola Judasza i działania, jakie podjął, są powszechnie znane, jak też często występujący w literaturze pewien zupełnie odmienny sposób ich postrzegania, zakładający wyjątkową inteligencję, wierność Chrystusowi i sięgającą prawie świętości chęć poświęcenia się, tak, by za cenę własnego potępienia i piętna zdrajcy, umożliwić Jezusowi wypełnienie Boskiej woli i swego przeznaczenia. Ktoś musiał wydać Chrystusa, by ten został aresztowany, a następnie ukrzyżowany  i by w rezultacie mógł zmartwychwstać, co jest fundamentem chrześcijaństwa.
Tej niewdzięcznej i okrutnej roli miał się podjąć, na skutek aluzyjnej zachęty Jezusa, właśnie Judasz, najwierniejszy z uczniów. Dowodem tego miałoby być, między innymi, jego natychmiastowe prawie samobójstwo, zaraz po wykonaniu swej misji, która była dla niego moralnie nie do zaakceptowania. W „Jesus Christ Superstar" Tim Rice posuwa się jednak jeszcze dalej, jego Judasz dokonuje zdrady niejako złapany w pułapkę przez Jezusa, który posługuje się nim, traktując go jak niezbędne narzędzie. W takim ujęciu to nie Jezus, lecz Judasz – główny i prawdziwy bohater musicalu – jest niewinną ofiarą, przepytującą natarczywie i próbującą prawie, że rozliczyć z tego Bożego Syna!

Jak dla mnie wystarczy już tej krytyki przedstawienia „Jesus Christ Superstar Live Arena Tour 2012”. Bardzo negatywnego zdania o tym musicalu z pewnością łatwo nie zmienię niezależnie od wersji scenicznej.

 

                                                                                                        

                                                                              Andrzej Kotylak, kl. IIIa